Magazyn WRZASK prezentuje!
NOWE OPOWIADANIE
z cyklu: „Domowe Demony”.
Pod tytułem:
Rowek, czyli opowieść łotrzykowska!
*
– Ja tam na „gegrę” nie idę! Nie idę i już!– rzucił Robcio z desperacją w głosie.
– Ale przecież to są… wagary! – stwierdził z przerażeniem Maćko.
– Eee… tam… – zaoponował Robcio. – Wielkie mi co! Wagary?! Zaraz tam „wagary”!
– Niepójście na lekcje to właśnie są wagary – upierał się Maćko tonem godnym prawnika.
– No dobra chłopaki, ale ja po prostu nic nie umiem, a baba od „gegry” tylko pyta i pyta! – ciągnął swój wywód Robcio. – To co ja mam niby zrobić?! Ty Maćko jesteś prymusem i zawsze sobie jakoś poradzisz, a ja po prostu przepadnę. Facetka da mi gałę albo i dwie i… przepadnę. Popsuję sobie oceny, a już niedługo półrocze. Nie! Róbcie co chcecie, ale ja nie idę! – podsumował chłopak.
– W sumie to Robcio ma rację – włączył się w te rozważania Areczek. – W końcu to tylko dwie lekcje. I w sumie to mnie też nie opyla się aż takie ryzyko.
Słysząc to Maćko zatrzymał się w pół kroku.
Miał mocno zniesmaczoną minę…
Tymczasem Robcio, widząc wahanie kolegi, postanowił zaryzykować i przejść do ofensywy. W końcu wierny kompan w takich sytuacjach jest na wagę złota:
– Właśnie Areczku! Pojawienie się dziś na gegrze to gruby błąd. Dlatego cieszy mnie to, co powiedziałeś. Oczywiście do ciebie Maćku nic nie mam. I w sumie to cię podziwiam, ale… Sam wiesz… Takie jest życie… – zaszarżował Robcio, cytując zdanie, które usłyszał poprzedniego wieczora w filmie o mafii (Oczywiście zanim tata nie wyprosił go z pokoju, po wygłoszeniu swojej stałej, i za każdym razem równie groźnie brzmiącej sentencji: „Dalej, spać przyjacielu! To nie są filmy dla ciebie”).
Teraz jednak Robcio ucieszył się bardzo i przekonał dobitnie jak wielką moc mają cytaty z filmów dla dorosłych.
Fakt… to było niezwykłe i zdumiewające, gdy po usłyszeniu: „Sam wiesz, ale takie jest życie”, Maćko jakby doznał głębokiej przemiany:
– Nie… No…. – wystękał zażenowany, głęboko wciągając powietrze. – No… Jak wy nie idziecie, to ja też nie idę, bo co będę robił sam w naszej ławce? A na dodatek jeszcze baba od „gegry” będzie mnie wypytywać o to gdzie jesteście? I co ja jej powiem?
– No właśnie! – zgodził się Robcio. – Dobrze mówisz, bo jak nakablujesz, to…
I tu „Robcio” posłużył się uniwersalnym, zrozumiałym w uczniowskim środowisku, gestem: przyłożył zaciśniętą pięść pod brodę, co oznaczało rzecz bardzo prostą: gdyby przypadkiem poszedł na te lekcje – I gdyby powiedział groźnej nauczycielce od geografii, jaką decyzję podjęli, a jeszcze gorzej, gdyby powiedział, gdzie konkretnie poszli, to musiałby się po lekcjach stawić za gimnastyczną salą.
A tam czekałby na niego rządny emocji tłumek uczniów i oczywiście Areczek z Robciem, gotowi kolejno stoczyć z nim dwa krwawe pięściarskie pojedynki
*
Ostatecznie więc Maćko uświadomił sobie, że w żaden sposób nie jest na to gotów. A że był nieprzeciętnie inteligentny, to w jednej chwili wykalkulował sobie, że nie stać go na utratę dwóch kumpli za jednym zamachem. Nie stać go też na stoczenie dwóch krwawych mordobić za salą. Nie stać go również na publiczne odium związane z mianem: „kabla” lub w jeszcze gorszym brzmieniu: „kapusia”. Bo to w powszechnym szkolnym odbiorze kojarzyło się przecież z kimś najpodlejszym. Na przykład z kimś, kto z głupio wykrzywioną twarzą usługuje hitlerowskiemu okupantowi (…ach ta magia filmów dla dorosłych!).
– Nieeeee! – Pawcio wyglądał jakby zbudził się z mrocznego i ciężkiego snu, pełnego obozów, śmierci, tortur i nazistów tle.
– Oczywiście, że nie idę na lekcję. Idę z wami! – rzekł tonem wojskowej przysięgi.
*
– O…! I to rozumiem! – ucieszył się Robcio, który jako, że nie był etatowym wagarowiczem, też toczył w tym czasie swoje wewnętrzne walki, a decyzje Arka i Maćka, uspokoiły go i dodały wigoru.
– Świetnie! To gdzie idziemy?! – rzekł nagle tonem lekkim i rządnym przygód, niczym jeden z „Piratów z Penzance”.
– Tam za szkołą jest taka droga i rów płynie… – zagaił nagle Arczek. – Możemy zobaczyć dokąd?
– Świetny pomysł! – zgodził się Robcio z ochotą. – Pójdziemy tam i sprawdzimy, a później się zastanowimy co robić dalej.
I tak też uczynili.
*
– To tutaj – oświadczył Areczek.
– Wspaniały! I ile w nim wody! – zachwycił się Robcio.
– Stary! Zobacz… Ktoś tu z kamieni tamę zbudował!
– To nie tama, tylko wał… – próbował nieśmiało prostować Maćko.
– Tama?! Wał?! Co za różnica?! – Areczek wyraźnie tracił już cierpliwość do swojego kolegi – prymusa. – Jak chcesz się tak wymądrzać, to idź jednak na tę gegrę! – powiedział z wyrzutem. Tam sobie pogadasz o tamach i wałach, ale przy mapie.
– Przecież mówiłem, że nie idę do budy, tylko z wami… – usprawiedliwiał się Maćko.
– To nie gadaj, tylko podawaj kamienie.
– Ale po co?
– Plan jest taki, że zejdziemy niżej, do wylotu ulicy.
Tam wody jest jeszcze więcej. Tam zniesiemy kamienie. Ile się da i wybudujemy mega wielką tamę. O wiele większą niż ta tutaj – jasno wyłożył swój plan Arek.
– Jak ta na Solinie?! – zapytał nagle Maćko, któremu przypomniał się program w telewizji o tej inwestycji.
– No nie mogę… No geograf! – nie odpuścił koledze Areczek. – Chwytaj te kamienie. Idziemy! Czasu nie mamy za dużo. W końcu dzisiaj tylko dwie lekcje i trzeba się w porę znaleźć w domu!
– Racja! Presja czasu! – skomentował rzeczowo Robcio.
I chłopaki ostro wzięli się za noszenie kamieni.
I nikt się przy tym nie oszczędzał.
Jeśli jeden z nich wziął duży kamień, to kolejny chłopak brał do rąk trzy mniejsze…
Po około godzinie, tama stanęła w zaplanowanym miejscu, a uszczelniona błotem zaczęła spełniać swoje funkcje.
I to z przytupem!
Ku zadowoleniu czterech budowniczych nowego hydrotechnicznego obiektu, poziom szarawej cieczy spływającej z pól podnosił się w imponującym tempie.
– Budowanie tam jest ekstra! – skonstatował zadowolony z siebie Arek.
– No… Całkiem ekstra! – zgodzili się Maćko i Robcio.
*
– Edek!
– Co tam…?
– Edek… Chodź tu szybko!
– O co ci chodzi?
– O co? Coś z tym twoim wałem jest nie tak.
Woda się do ogrodu leje!
– Ale jakim cudem? Przecież deszczu nie….
I tu „Edek” urwał swoje dociekania na rzecz siarczystego:
– Ja pier…lę!
Wtedy to właściciel domu przy nowej wspaniałej tamie Maćka, Robcia i Areczka, porwał się kłusem przez furtkę i uliczkę w kierunku zachwyconych swą pracą młodych hydrotechników.
– Ej wy tam?! Co tam się dzieje?! – darła się też w niebogłosy kobieta, w momencie gdy „Edek” sprawnym susem zagrodził chłopakom drogę odwrotu w kierunku szkoły.
– Co to ma być?! – spytał pan „Edek”.
– Tama proszę pana – odpowiedział Robcio grzecznie i rzeczowo.
– Jak ta w Solinie – uzupełnił „geograf” Maćko.
– Ja wam dam tamę! – pan „Edek” ani na jotę nie podzielał uroczystego nastroju chłopaków. – Ja wam dam Solinę! Też coś! Co za jaja?! A teraz tak na jednej nodze, weźmiecie łopaty i uprzątniecie to dziadostwo! – rzucił pan „Edek”.
– Dziadostwo… Dziadostwo…. – zamruczał pod nosem Areczek, któremu ta uwaga wydała się zbyt grubiańska. W końcu przecież się tu wszyscy nieźle napracowali – pomyślał i zgodził się sam z sobą.
– Jeszcze się stawiasz?! – powiedział pan „Edek”.
– Nie proszę pana – odrzekł chłopiec głuchym tonem i dopiero teraz zdał sobie sprawę z powagi sytuacji.
– Jeśli się nie stawiasz, to polecisz po łopaty – powiedział pan „Edek”. – Za mną. Ale już!
– A my tu sobie poczekamy – dodała właścicielka domu, najprawdopodobniej żona pana „Edka”. – Rozwalicie to świństwo, posprzątacie po sobie i przejdziemy się do szkoły!
– Ale… Ale… jak do szkoły? – zapytał przerażony prymus Maćko.
– Tak jak mówię. I to prosto do dyrektora! – uświadomiła chłopakom realia „pani Edkowa”. – Nie ma jeszcze pierwszej, to pewnie zwialiście z lekcji – dodała całkiem rzeczowo.
– A może jednak przeprosimy i pójdziemy sobie do domu? – próbował szczęścia Robcio.
– A może jednak nie… My sobie pójdziemy … ale do pana dyrektora – zaoponował ze złośliwą satysfakcją „Edek”, który dobrze pamiętał swoje własne szkolne czasy i podobne wizyty u dyrektora.
*
Pod gabinetem dyrektora Zbiorczej Szkoły Gminnej panowało nadzwyczajne zamieszanie. Nie dość, że długa przerwa właśnie się kończyła i uczniowie nieśpiesznie gromadzili się pod klasami, to jeszcze w niewielkim korytarzyku, między sekretariatem a gabinetami dyrekcji, w dwuszeregu ze spuszczonymi głowami, stała jakaś inna grupa skazańców.
Dlatego pan „Edek” ustawił swoich trzech więźniów przed sekretariatem, a towarzysząca mu kobieta poszła umawiać wizytę.
– Co tu się dzieje?! – spytała nagle Wicedyrektorka, która właśnie zakończyła dyżur i szła do nauczycielskiego pokoju po dziennik.
– Dzień dobry pani dyrektor! – ukłoniła się jej kobieta.
– Dzień dobry pani Marczakowa! I Edek też z panią? Co się stało?
– Ano mam tu takich delikwentów – powiedziała kobieta i wskazała na Maćka, Areczka, i Robcia – Szkody u nas robili. No to złapałam i przyprowadziłam. To chyba wasi uczniowie?
– Tak. Znam ich. Chcą państwo to omówić z dyrektorem, czy może ze mną pani to załatwi? – spytała Wicedyrektorka.
– Ja wiem… – zastanowił się „Edek”. – Może rzeczywiście do pani Wicedyrektor…
I wtedy stało się coś, co odmieniło bieg zdarzeń.
„Robcio” zauważył w alternatywnym tłumie gagatków znienawidzonego „Wielkiego Dominika”, który… „zawsze się ich czepiał”, i który ze spuszczoną głową stał teraz pod gabinetem Dyrektora.
„Zemsty dziś nadszedł czas” – zanucił w myślach Robcio i poczuł, że wie jak wybrnąć z trudnej sytuacji.
– Nie ruszać mi się stąd! – rzuciła stanowczym tonem Wicedyrektorka i zwróciła się do „Marczaków”: – A państwa zapraszam do siebie.
I kiedy dorośli zniknęli za drzwiami Robcio postanowił przejść do działania.
– A teraz słuchajcie uważnie, bo nie będę powtarzał… – chłopak wyszeptał swój ulubiony tekst z fajnego serialu o wojennej konspiracji i wyłuszczył kolegom swoją myśl. – Nadeszła szansa na zemstę na tym draniu, „Wielkim Dominiku” – powiedział i wskazał głową na wysokiego, zwalistego ucznia, który stał od nich na tyle daleko, że nie mógł usłyszeć jego szeptu.
– O co ci chodzi? – zdziwił się Maćko.
– To bardzo proste – ciągnął Robcio. – Widzicie tam… „Wielkiego Dominika”?! (chłopcy ze zgrozą przytknęli, bo już sama myśl o nim napełniła ich lękiem). – No właśnie… Ja też go widzę. A więc… Sprawa jest prosta: kiedy Wicedyrektorka zacznie pytać, co robiliśmy przy tym rowie, wszyscy musimy mówić to samo.
– Niby co? – spytał Areczek.
– A to, że nie poszliśmy do szkoły, bo „Wielki Dominik” nam zabronił, a potem kazał nam iść kopać tę tamę – kontynuował swój szaleńczy wywód Robcio. – I zagroził, że zaraz przyjdzie i nam skuje gęby, jeśli tego nie zrobimy.
– Ale to jest bez sensu! To się kupy nie trzyma. Tak nie wolno! – oponował rozpaczliwie Maćko.
– A chcesz mieć obniżone sprawowanie i inne takie? Za niszczenie ogrodu Marczaków i za wagary? – dopytywał retorycznie Robcio.
– No nie… – odpowiedział Maćko.
– No właśnie. Ja też nie, bo wtedy nici ze świadectwa z paskiem i wszystkie nagrody na koniec roku przepadną… – jechał po bandzie Robcio..
– Czyli że co? Że to „Wielki Dominik” nam kazał…? – wyjąkał Maćko.
– Tak, a potem zagroził, że obije gębę… – dokończył za Maćka Areczek, który dopatrzył się w planie Robcia szansy na wyjście obronną ręką z kłopotów.
I wtedy drzwi gabinetu Wicedyrektorki otworzyły się i… nie było już odwrotu.
Sprawy potoczyły się jak na sensacyjnym (lub wojennym), filmie w którym sprawą nadrzędną był” honor i lojalność względem kumpli (a może raczej towarzyszy broni z jednej kompanii?).
W każdym razie, chłopcy zapytani o to, co się stało, jak w amoku, jeden przez drugiego, opowiadali o tym, dlaczego nie poszli do szkoły, co robili przy rowku i jaką rolę odegrał w tym… „Wielki Dominik”. Atmosfera była gęsta Wicedyrektorka uważnie ich słuchała, a „Marczakowie” pogrążali się w coraz większym zdumieniu nad tym, jak straszna atmosfera panuje teraz w szkołach…
W tym czasie, w o wiele większym i bardziej przestronnym gabinecie Dyrektora Zbiorczej Szkoły Gminnej, toczyło się przesłuchanie, z którego dobitnie wynikało, że „Wielki Dominik” był hersztem grupy wymuszającej śniadania i drobne kwoty kieszonkowego.
W grę wchodziła też bijatyka z walnym udziałem owego „Wielkiego Dominika”.
Kiedy więc Wicedyrektorka opowiedziała Dyrektorowi o swojej sprawie, ten uznał, że trzeba uniknąć konfrontacji… „dla dobra chłopców znad rowku” – jak się wyraził, no a karę „Wielkiemu Dominikowi” odpowiednio należy powiększyć.
I tak oto upiekły się młodym hydrotechnikom, zarówno wagary z „gegry”, jak i budowa nielegalnej tamy. „Edek” Marczak natomiast, którego też wiele razy w dzieciństwie karano, poczuł zaś moc swej dorosłej sprawczości, podobnie jak i Marczakowa.
I tylko Maćko wracając po całym tym ciężkim dniu do domu, zapytał kolegów smutnym głosem:
„Czy naprawdę dobrze zrobiliśmy?”
Jednak długo to nie trwało, bo w końcu i on dał się przekonać argumentom kolegów o: „sprawiedliwej zemście na Wielkim Dominiku, który i tak przecież zrobił w szkole tyle złego…”.
Autor opowiadania: Robert Gorczyński
(wszelkie prawa autorskie zastrzeżone)
P.S.: Imiona i nazwiska bohaterów i uczestników opisanych wyżej wydarzeń zostały zmienione.
Najnowsze komentarze