RobertGorczyński.pl

Widzę Myślę Piszę

Wielki Polny Wąż.

Słońce było jeszcze bardzo nisko nad horyzontem, kiedy stary Antoni z synem Krystkiem i Marcin ze swoim pierworodnym Jontkiem, wyszli w pole.
Czekał ich ciężki dzień.
Ledwie wczoraj wieczorem oracze natrafili w polu na trzy wielkie kamienie. Głazy leżały obok siebie i do zmroku nie ustalono, jak głęboko sięgały i jak bardzo mogły być ciężkie.
Ostatecznie oracze postanowili rzecz całą zbadać o świcie. Antoni i Marcin mieli nadzieję, że nie trzeba będzie prosić hrabiego o konie, bo choć pan chętnie godził się na takie przysługi, to jednak później zawsze trzeba się było odwdzięczyć odrobkiem.
Kiedy chłopi dotarli do kamieni, nad pobliskim lasem zerwało się stado wron. Ptaki z głośnym krakaniem okrążyły pole i odleciały w kierunku wsi.
Głazy nosiły ślady wczorajszych prób podkopania. Teraz jednak wyglądały na jeszcze większe i cięższe niż wczoraj.
– Nie wygląda to najlepiej – ocenił sprawę Antoni.
– Coś mi się tak zdaje… – zgodził się Marcin.
– Tego mniejszego ruszymy sami i może wyorzemy – ciągnął Antoni. – Józef od Matusa ma dwójkę koni i wóz. Za trzy flasze i ziemniaki na pewno pomoże. Ale te dwa większe, to już insza inszość.
– Nie obędzie się bez odrobku… – skonstatował gorzko Marcin.
– Ani chybi – potwierdził Antoni.
– Trzeba będzie wziąć z majątku po sześć koni do kamienia i ze dwa ciężkie wozy do zwózki.
– Za to wszystko ekonom, ani chybi, policzy sobie z tydzień na pańskim polu – szacował Marcin.
– To, albo z kamieniami macie Marcinie pół morgi roli mniej… – zauważył Antoni.
– Racja. Takie życie. – westchnął Marcin. – Od czego zaczniemy?
– Najpierw obkopmy najmniejszy kamień i zobaczmy, co pod nim jest: czy ziemia, czy może jeszcze inne kamienie – stwierdził Antoni. – A potem pójdę zgadać się z Józefem.
– Niech tak będzie – rzekł Marcin i chłopi wzięli się do pracy.
Mieli ze sobą wszystko co trzeba: liny, łańcuch, kilofy i łopaty. Razem z synami dziarsko wzięli się za wykopywanie kamienia.
Z początku wszystko szło gładko. Łopaty natrafiały na samą ziemię, a kilofy łatwo odnajdowały krawędzie głazu.
W końcu pod wystający brzeg kamienia udało im się podciągnąć łańcuch.
Ujęli jego dwa końce i zaczęli ciągnąć. Zamierzali postawić głaz na sztorc, a później wyrzucić go na powierzchnię ziemi.
I wtedy stało się coś strasznego.
Kamień przez moment zachowywał się tak, jak oczekiwali, ale chwilę później z impetem osunął się w głąb ziemi.
Wyglądało to tak, jakby ruszony głaz zatykał wylot jakiejś pieczary.
Oracze nie zdążyli zareagować, kiedy część otaczającego pola zapadła się, a kamień i Krystek, syn Antoniego, zsunęli się do zapadliska.
– Na Boga! Na Boga! Synu! – lamentował Antoni.
– Musimy go wyciągnąć! Jontek! – wrzasnął Marcin. – Biegnij do domu po żagwie i dodatkowe liny! Biegnij i to szybko!
Jontek wykonał polecenie ojca i w ciągu dwóch pacierzy był przy głazach z worem pełnym żagwi, krzesiwem i dwoma długimi linami.
– Wiążemy! – powiedział Marcin i obaj starsi oracze uwiązali liny do największego z głazów i zeszli w dół.
– Krystek! Krystek! – wołał Antoni, ale z dołu nie dochodził żaden dźwięk.
Krzepcy mężczyźni szybko opuszczali się po stromym, ziemnym uskoku i w końcu stanęli u jego podnóża.
A kiedy zapalili żagwie zamarli z zaskoczenia. Krystka nie zobaczyli. Natomiast na dnie głębokiego, ziemnego dołu dostrzegli coś, co wyglądało jak wielki, gładki i połyskujący kamień.
Wkrótce jednak chłopi pojęli, że nie patrzą na kamień, ale na zwinięte cielsko gigantycznego węża.
Wąż z początku leżał nieruchomo. Oracze nie wiedzieli co robić, a chwilę później popełnili ogromny błąd…
Wąż poruszył się, a chłopi wpadli w panikę i zaczęli wspinać się na linach.
Ihtimia Inblandia, zwana Wielkim Polnym Wężem, też zachowała się odruchowo i w ciągu kilku sekund rozdarła ciała oraczy na strzępy, a później wypełzła na pole.
Los Antoniego i Marcina podzielił także Jontek, który na widok gada zemdlał i przewrócił się na ziemię.
Wygłodniała bestia zobaczyła jednak ruch i poczuła zapach ludzkiego ciała.
Jontek nie przeżył kolejnych dwóch minut.
Potem wielki wąż popełzł szybko, łukiem w kierunku lasu.
Krystek ocknął się z wielkim bólem głowy dopiero wtedy, kiedy pół wsi zeszło się na pole, by szukać oraczy i dociekać, co takiego się tam stało.
Krystka wyciągnięto na powierzchnię, ale oszołomiony chłopak nie potrafił nic powiedzieć.
Kiedy wpadł pod ziemię, uderzył głową w grunt, a nogą trącił ogon Ihtimii.
Wtedy Wielki Polny Wąż zaczął budzić się z bardzo długiego snu.
Chłopi długo dziwili się temu wszystkiemu.
Coś jednak zmieniło się w okolicy.
W pobliskich wsiach zaczęli ginąć ludzie,
a las w którym schroniła się Ihtimia Inblandia zwać zaczęto ponurym,
albo strasznym lasem…

Dobranoc Państwu.
🙂

3 Comments

  1. Świetne. Plastyczne . ☺☺☺☺☺

    • degorki

      17 listopada 2016 at 20:29

      Z serca Ci dziękuję!
      Inspiracją do tego opowiadania był sen.
      We śnie widziałem wielkiego węża leżącego w ziemnym rozpadlisku.
      Ja natomiast byłem jednym z oraczy, którzy zeszli do dołu.
      Ten sen, to była właściwie tylko jedna scena:
      Moment, kiedy z pozoru martwy gad zaczął się ruszać, a my rzuciliśmy się do ucieczki.
      Przy okazji wyśniłem jeszcze to magiczne miano: Ihtimia Inblandia.
      Wtedy się obudziłem i zacząłem pisać dociekając co mogło wydarzyć się wcześniej i co później…

  2. Ja wolę snów nie spisywać. Kilka tylko jak Antracytowe kruki..Fragmenty . I biały dom…sen który powtarzał się uporczywie.
    To opowiadanie jest świetne. Gratuluję.☺

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.

*

© 2024 RobertGorczyński.pl

Designe By ilonaDESIGNGóra ↑