Wybrałem się ostatnio
z mieczem w dłoni na Krucjatę.
Ze swego domu wyjechałem w szczytnym celu.
Moją misją było uzdrowienie.
I wymierzałem cios za ciosem,
jak Święty Jerzy,
rażąc smoka:
w samo gardło,
w same skrzydła,
w same nogi.
Aż w końcu zdało mi się,
że zwyciężam
i dobyłem
(raz jeszcze!),
Miecz Mój Święty!
I zadałem złemu ostateczną ranę.
I przez moment czułem,
że wreszcie zrobiłem coś
NAPRAWDĘ DOBREGO.
aż do chwili,
gdy usłyszałem płacz wyzwoleńców,
którzy wcale wyzwolenia
nie pragnęli…